Tõnu Kaljuste Conductor
Tõnu Kaljuste Conductor
Ci, którzy nie odważą się zmierzyć z najbardziej pożądanym nagraniem tego roku, mogą zadowolić się złożeniem zażalenia w ECM z powodu przeszmuglowanych pojękiwań, perkusyjnych jamów czy 19-minutowych obscenicznych oklasków wpuszczonych między ścieżki. Nielicznym pozostaje przełączyć się na "selective listening" lub - co zawsze jest w dobrym tonie - grzecznie potrząsnąć biżuterią... oby nie za glośno.
Miła wiadomość dla fanów jednej z największych osobowości współczesnego jazzu. Zarejestrowane 26 września 2005 r. jarretowskie tete a tete z publicznością Carrnegie Hall jest najlepszym solowym nagraniem muzyka od czasów koncertu z Kolonii. Nie da się ukryć, że ostatnie poczynania Jarretta mogly zaniepokoić jego fanów. Zatrzasnął się bowiem w nieco skomplikowanej sytuacji, kiedy reguły jakie sobie narzucił, zaczęły nim kierować.
Keith Jarrett powraca tu do formy sprzed 1997 roku, a zarazem kontynuuje zainicjowany przez "Radiance", które było ukłonem w stronę muzyki wspólczesnej i powrotem do free, zwrot ku improwizacjom solowym. Chociaż nowy album jest w pewnym sensie mniej radykalny niż "Radiance", to wciąż jednak ma kilka niespodzianek. Tym razem uraczył nas połączeniem klimatów webernowskich z klasyką jazzu i bluesa bez absolutyzujących pretensji wolnej improwizacji, o której Branford Marsalis pisał, że jest w rzeczywistości "nudną i przewidywalną formą prezentowania muzyki".
Poszczególne segmenty nie wynikają tu jednak z siebie tak bezpośrednio jak na "Radiance". Potrzeba nie lada wyczucia, żeby skojarzyć te 15 dysonansowych porcji przerywanej równowagi dynamik uporządkowanych aperiodycznie za pomocą dwóch serii ostrych, gryzących się harmonii, surowych kontrastów, szarpaniny najeżonych kanciastości i punktualistycznych zagubień. Oczywiście Jarrett wielkim pianistą jest i jego solowe koncerty bywają mocno egocentryczne, tym razem jednak nie uległ pokusie, a przy okazji udowodnił, że jest także utalentowanym kompozytorem.
Jest to muzyka na wskroś oryginalna, spajana osobowością twórcy i tematem, którym jest chyba rozprawa o czasie. Fizycznie słyszalne rozgorączkowane chromatyczne zmagania pianisty ze sobą i materią w postaci zagęszczania otaczającego go powietrza zatopionego w ciemnej, gęstej fakturze, dają przeczucie tego samego "Bycia", o którym Heidegger pisał, że jest światłem. Nic nie brzmi jednak wtórnie. Próbując tylko różnej jasności/ciemności i kontrastu obrazu przyrządza muzyczne danie na sposób bardziej abstrakcyjny niż miało to miejsce choćby na "Radiance".
Należy docenić zatem bardziej wyważone formalnie kompozycje dyskretnych serii krótszych segmentów "improwizacji ustrukturyzowanej", autoreferencjalny namysł, ciemne brzmienie, dbałość o każdy dźwięk, interwał i ciszę. Krótkie stresujące atonalne zderzenia dźwięków przypominających kryształowe struktury o wysoce kombinatorycznej symetrii sprawiają wrażenie, że segmenty równie szybko chwytają co transcenduje formę skomponowanej melodii. Porządek dokonuje się w natychmiastowości przyspieszeń i nagromadzeniu przestrzeni między seriami przebiegów, w pauzach przed kolejnym wstrząsem szaleńczych kantylen gospel, czy baletu fortepianowego. Poszukiwanie przebiega przez ekstrema na tle młoteczkowania melancholii w niskich rejestrach, alteracji temp i zmiennej melodyki. Tylko basowe ostinato kusi obietnicą inercji z jednakową uporczywością.
Jarrett okrutnie rozprawia się z naiwnym uchem wzdychającym do epickich niebiańskich dłużyzn z Kolonii, czyhającym na owo "już" - serię kulminacji i rozładowań - wrzucając intymne, kolorowane pluśnięcia harmonii w przewrotną grę linii kontrapunktycznych. Fantastycznie energetyczną eksplozją bluesującego tańca w "True Blues" dowodzi, że dynamikę i melodyczność impresjonistycznych i lirycznych figuracji rozpiętych między nieprzyzwoicie przetworzonym banałem c i g dur i klarowność kanciastego klasycyzmu można uzgodnić w ramach jakiejś pokrętnej dialektyki.
Jednak oprócz intelektualnej ekwilibrystyki, fanów lirycznego Jarretta, jakiego znamy z wcześniejszych płyt np. "Changeless", ucieszy nasycona impresjonistyczną harmoniką hymnowa "The Good America", czy zaskakująca autoreferencjalna aranżacja klasycznej "My Song" z norweskich kwartetów Jarretta z dodanym nowym smakowitym napięciem. Poruszający palący apel o zatrzymanie czasu w "Time on My Hands", czy jazzująca intymna improwizująca ballada "Paint My Heart Red", aż się proszą o terapię grupową.
Jest to płyta uwierająca, pokrętnie stymulująca synapsy i wciągająca, z pikantnym dramaturgicznym elementem elektryfikującego głuchego napięcia i przypadku typowego dla nagrań na żywo. Idealny pretekst do tego, żeby choć na moment wgryźć się w miąższ czasu, rozpiętego, publicznego i skończonego. Co za alibi!...
W rezultacie dostajemy do rąk rzecz niesłychanie piękną. Dowód na to, że nawet stosując strategię dekonstruowania standardów można grać je z przyjemnością dla obu stron.
To bez wątpienia najlepsza płyta 2006 roku.
Greta Wierzbińska (https://hi-fi.com.pl)
Release date: 22.09.2006
ECM 1989/90
CD 1
1 The Carnegie Hall Concert, Part 1
(Keith Jarrett)
09:18
2 The Carnegie Hall Concert, Part 2
(Keith Jarrett)
03:03
3 The Carnegie Hall Concert, Part 3
(Keith Jarrett)
04:15
4 The Carnegie Hall Concert, Part 4
(Keith Jarrett)
05:05
5 The Carnegie Hall Concert, Part 5
(Keith Jarrett)
08:50
CD 2
1 The Carnegie Hall Concert, Part 6
(Keith Jarrett)
06:27
2 The Carnegie Hall Concert, Part 7
(Keith Jarrett)
07:31
3 The Carnegie Hall Concert, Part 8
(Keith Jarrett)
04:43
4 The Carnegie Hall Concert, Part 9
(Keith Jarrett)
07:41
5 The Carnegie Hall Concert, Part 10
(Keith Jarrett)
06:49
6 The Good America
(Keith Jarrett)
04:41
7 Paint My Heart Red
(Keith Jarrett)
05:59
8 My Song
(Keith Jarrett)
05:07
9 True Blues
(Keith Jarrett)
04:16
10 Time On My Hands
(Harold Adamson, Mack Gordon, Vincent Youmans)
06:07